Marek Nowakowski – 5 opowiadań

Dom

– Syf! – powiedział.

To słowo wybuchło jak granat. Stał i patrzył. Przystanąłem i popatrzyłem.

Umierała kamienica. Tynk łuszczył się i odpadał płatami. Odsłaniał czerwone cegły, niektóre kruszyły się i rozsypywały w rdzawy proch, pozostawiały głębokie rany w murze. Rozległe pęknięcie nad bramą. Wyżej podobne.

Płaskorzeźby ozdabiające fronton obtłuczone prawie doszczętnie. Zostały kalekie szczątki figur przedstawiających antycznych herosów ozdobionych wawrzynowymi wieńcami, niegdyś tak pieczołowicie wykutych w kamieniu. Straszyły rzędy okien.

Puste, wyłupione oczodoły i pogięte pręty po zerwanych balkonach.

Szarość chmurnego dnia spowijała barbarzyńskie zniszczenie w żałobny całun.

Nawet gołębie, które miały przecież cały dach dla siebie i dziury w murze, idealne miejsca dla popasów między przelotami, omijały tę ruinę. Nie widziałem ani jednego ptaka. Uszło zupełnie wszelkie życie. Resztki misternych elewacji pozwalały z trudem docenić dzieło dawnych rękodzielników i wyobrazić sobie, jak wyglądała kamienica w czasie swojej świetności.

– Była taka piękna – odezwał się nieznajomy. Mężczyzna w sile wieku.

Barczysty, grubo ciosana, twarda twarz. Nie wyglądał na mięczaka rozczulającego się z błahego powodu.

– I taka pełna życia – jego głos zabrzmiał rzewnie.

Przed sobą mieliśmy rozwaloną bramę z grubego, poczerniałego drzewa. Za bramą ziała ciemna czeluść podwórza.

Nagle nieznajomy szarpnął mnie za ramię. Z bramy wychynął przypłaszczony kształt. Przemknął zwinnie obok. nas. Ciągnął za sobą goły, oślizgły ogon. Zobaczyłem podłużny pyszczek ze sterczącymi wąsami. Zaraz zniknął.

– Szczur – powiedział nieznajomy i zaśmiał się. – Ostatni lokator wykwaterował się na naszych oczach! – pokiwał głową. – Niedługo rozwalą to wszystko i wybudują wysoki, nowoczesny wieżowiec.

A co na to mówi Pismo? – zawiesił głos i wyrecytował, dobitnie skandując słowa: „Jeżeli Pan domu nie zbuduje, na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą”. Odszedł bez pożegnania.

Wieczorem zacząłem poszukiwania od Starego Testamentu. Znalazłem te złowróżbne słowa w Psalmie 127.

Nerwy

Przed światłami na autostradzie wylotowej z miasta zaobserwować można było bemwicę w kolorze metalik, która napierała na wysłużonego, ociężałego poloneza. Bemwica szybka jak błyskawica, kierowca młody gość lubił ostrą jazdę. Polonez charczał i rzęził, zmęczony silnik nie mógł dać z siebie zbyt wiele. W porównaniu z bemwicą ślamazara. Toteż zniecierpliwiona bemwica przeskoczyła zwinnie z pasa na pas i uplasowała się przed polonezem. Wyprzedziła go dosłownie w kilka sekund. Prawie równocześnie zmieniło się światło. Na czerwone dla pojazdów. Bemwica stanęła jak wryta, świetne przyspieszenie, niezawodne hamulce. Nieszczęsny kierowca poloneza ledwie, ledwie zdołał zatrzymać swego rupiecia od zderzaków auta, które go tak nagle wyprzedziło. Zgrzyt, szorowanie i swoisty taniec po jezdni. Z poloneza wyskoczył łysawy mężczyzna w średnim wieku, o bladej, ściągniętej twarzy. Bladość lic wywołana zapewne emocją nagłego hamowania. Cudem przecież uniknął zderzenia. Podbiegł do stojącego przed nim auta. Okienko po stronie kierowcy było uchylone. Pochylił się i żylastą dłonią chwycił kierowcę za ucho.

– Jak jeździsz bydlaku! – zaryczał i zawzięcie okręcał mu ucho jak nauczyciel z dawnych czasów, karcący krnąbrnego ucznia.

Ochłonął po chwili i przeklinając półgłosem, powrócił do swego wozu. Kierowca bemwicy siedział osłupiały i opuszkami palców masował czerwone ucho.

– Nerwy miały prawo go brać – powiedział młodzieniec w sportowym stroju, stał przy krawężniku chodnika i widział całe zdarzenie. – Tamten ma lepszą brykę i tak go poniżył.

Wyglądał na posiadacza samochodu lub na takiego, który bardzo pragnie mieć samochód.

– Wszystko z zatrucia – dorzucił starszy pan z psem rasy jamniczej. – Spaliny, dziura ozonowa, wybuchy termojądrowe, transformacja… Nawet mój psiak o byle co się wścieka.

Zmieniło się światło. Skłóceni kierowcy ruszyli. Tym razem kierowca bemwicy oddalił się znacznie od jadącego za nim poloneza. Wyglądało na to, że pragnie go jak najszybciej stracić z oczu i wymazać z pamięci.

Polarny błękit

Oczy przejrzyste jak lód. Powleczone mgiełką. Pędzi zaprzęg, psy ciągną sanie. Kłęby mięśni i niewyczerpanej energii, okryte puchatą szarą sierścią, kita ogona na sztorc. Śnieg skrzypi, trzeszczy lodowa gładź. Mila za milą przemierzanej drogi. Ozory wywieszone, zamarzająca para oddechu. Psy z podbiegunowych obszarów wiecznej zmarzliny, śnieżnych zamieci, borealnych zórz.

Stąpał wolno prowadzony przez swego pana. Dostosował trucht do kroków człowieka. Nie wyrywał się, smycz zwisała luźno.

– Stój! – mówił pan.

Pies stawał.

– Siadł!

Pies siadał. Zadowolony pan gładził go po grzbiecie. Obojętnie przyjmował pieszczotę. Apatyczny, bezwolny. Może za czymś tęsknił? Może czegoś nie mógł zapomnieć? Dzień mokry, dżdżysty. Przyszła odwilż. Pozostały nikłe płaty brudnego, topniejącego śniegu. Pan ze swoim psem spacerował statecznie ulicą. Ktoś z przechodniów zapytał o rasę psa.

– Husky – odpowiedział właściciel.

Ktoś inny pochwalił urodę psa. Pewna kobieta zachwyciła się niezgłębioną tonią jego oczu. Pan przystanął przed witryną sklepu z elektrycznością. Pies również stanął i zwiesił łeb. Obojętny na widok ludzi, samochodów. Obwąchał resztkę brudnego śniegu. Niżej spuścił łeb.

To pies polarny w wielkim mieście w środku Europy, gdzie zimy są krótkie i śniegu niewiele. Smutny więzień. Kochany przez swego pana. Karmiony obficie smakołykami. Wyprowadzany trzy razy dziennie na spacery. Zawsze na smyczy.

– Bo taki ma charakter, że jak go spuścisz ze smyczy, to pędzi na oślep –powiedział pan. – Kilkanaście kilometrów to dla niego nic. No i szukaj wiatru w polu !

Powstań z klęczek!

– Od kilku dni tak nas zaatakował – mówi Franek, pracownik firmy ochrony mienia pod nazwą Gwarancja. Mieszka w narożnej kamienicy. Wolne chwile poświęca wysiadywaniu w oknie swego mieszkania na trzecim piętrze.

Lubi patrzeć w dół.

Pan Stasio z budki warzywnej potwierdza.

– Stamtąd zaczyna obchód – pokazuje kierunek.

Pojawia się na placu o różnych porach dnia. Niepozorny, chudziak, wiek średni.

Ubrany tak jak wszyscy, pikowana kurteczka, welwetowe spodnie, czapka zwana potocznie bejsbolówką. Buty zwróciły ich uwagę. Sznurowane nad kostkę, solidne, gruba zębata zelówka.

– Piechur – mówi Franek, ochroniarz.

– Strój raczej z ciucholandu – zauważa pan Stasio.

Wybiera takie miejsca, gdzie zbierają się w większej ilości ludzie. A więc pod budką pana Stasia. Towar tu przedni i ustawiają się kolejki w przewadze kobiet. Pod szkoły dla zaocznych. Uczą tam marketingu i zarządzania, sztuki reklamy i akwizycji.

Dużo młodzieży. Blisko tramwajowego przystanku. Wiadomo, czekają na komunikację. Zbliża się wolno, przystaje. Podnosi głowę, spręża się i woła: Powstań z klęczek!

Głos gruby, mocny. Zaskakuje przy jego nikłej postaci. Powtórzy jeszcze raz.

Odchodzi w inne miejsce placu i to samo: Powstań z klęczek!

– Dreszcz po grzbiecie przechodzi – mówi pan Stasio. – Na wadze się mylę, rachunki się plączą.

– Przecież nikt tu nie klęczy – dziwi się Franek, ochroniarz. – O co mu idzie?!

Jest jeszcze drugie pytanie – odzywa się emerytowany nauczyciel, który z jamnikiem Dropsem spaceruje po placu. – Czy on się tak zwraca do pojedynczej osoby, czy do całości?

Znamion widocznego zamącenia umysłu nie przejawia. Spokojny, grzeczny. Oko przytomne. Tylko tak pokrzykuje. Dwa słowa. Nigdy nic innego nie powiedział.

– Przycisnąć sukinkota! – podnieca się Franek, ochroniarz.

Kierowcy z postoju taksówek też rozważają zachowanie tego dziwaka. Najstarszy z nich, kilkadziesiąt lat za kółkiem, rozpoznanie rodzaju ludzkiego posiadł znaczne, obraca w palcach papierosa.

– Moim zdaniem… – odzywa się, ważąc ostrożnie słowa – nasz naród bardzo podupadł i niejednego to martwi.

Transformacja

– Ja tu nie wejdę! – starszy pan zaparł się w drzwiach tej cieszącej się renomą restauracji.

Byliśmy zaskoczeni. Smakosze ze względu na walory kuchni zjeżdżali tutaj z najdalszych krańców miasta. Toteż w podzięce za skuteczną pomoc w skomplikowanej sprawie życiowej zaprosiliśmy starszego pana do tej oto restauracji. No i konsternacja! W żaden sposób nie dał się namówić do wejścia. Zgrabny budyneczek na placu w cieniu wysokich drzew. Malownicze miejsce. Architektura obiektu przypominała dawne rogatki miejskie. Parterowa, z piwniczką, w której znajdował się lokal. Na górze kuchnia i windą serwowali potrawy w dół. Z uchylonych drzwi dochodziły dźwięki dyskretnej muzyki. Pokazał się właściciel i gościnnym gestem zaprosił do wnętrza. Stolik zamówiliśmy w przeddzień, gdyż ze względu na duże powodzenie miejsca należało rezerwować telefonicznie.

– Ja tu nie wejdę! – powtórzył starszy pan stanowczym głosem.

Właściciel lokalu wytrzeszczył oczy.

– Nie rozumiem! Dlaczego?

Nam zrobiło się głupio. To przecież ostentacyjny bojkot. Starszy pan głośno pociągnął nosem i skrzywił się niemiłosiernie.

– Amoniak – powiedział. – Tego nie da się usunąć.

Właściciel restauracji spurpurowiał i zatrzasnął nam drzwi przed nosem.

– Wybaczcie! – starszy pan zwrócił się do nas z wyjaśnieniem. – Przez dwadzieścia lat był tutaj publiczny szalet. Codziennie w drodze do pracy mijałem ów przybytek i nieraz zeń korzystałem. Czy mógłbym zapomnieć, co tu było? Z kibla do gastronomii! Tego już za wiele!

Prawdę mówiąc i nam odechciało się posiłku w tej restauracji. Poszliśmy na wódkę i śledzia do dość obskurnej knajpy w pobliżu.

– Przynajmniej pewne miejsce – starszy pan zatarł z zadowoleniem dłonie.

Dodaj do zakładek Link.

Komentarze są wyłączone.