Muzyka współczesna trudna być musi

tekst-www

Z MACIEJEM GRZYBOWSKIM, pianistą, warszawiakiem, popularyzatorem twórczości Andrzeja Czajkowskiego, rozmawia Marcin Mierzejewski

Marcin Mierzejewski: Jako koncertujący od ponad 20 lat pianista wyrobił Pan sobie markę specjalisty od wykonań muzyki współczesnej. Również  prawykonaniami  utworów pisanych specjalnie dla Pana i repertuarem, który zawiera większość koncertów fortepianowych XX-wiecznych kompozytorów polskich. Co powinniśmy dziś rozumieć przez pojęcie muzyki współczesnej? Czy nadal należy zaliczać do niej literaturę muzyczną ubiegłego wieku?

Maciej Grzybowski: – Marka… Specjalista… No cóż, od kilku lat sukcesywnie wracam do grania klasyki. Od Bacha po Ravela. Ale więcej grywam jej za granicą niż w Polsce. Czym jest muzyka współczesna? Określa się w ten sposób muzykę – jak to się w Polsce niepoważnie mawia – poważną XX i XXI wieku, przy czym jeśli chodzi o wiek XX, to zwłaszcza jego drugiej połowy. Słyszałem jednak o takich (o zgrozo – studentach!), którzy za muzykę współczesną uznają twórczość Claude’a Debussy’ego. Powszechnie też jako muzyka współczesna klasyfikowana jest twórczość Karola Szymanowskiego. To świadczy o pewnej schizofrenii pojęciowej, że za współczesne uznaje się utwory kogoś, kto dzisiaj miałby 132 lata! Być może tę muzykę dlatego nazywa się współczesną, że jest trudna.

Zjawiskiem par excellence nam współczesnym jest jednak także muzyka zwana popularną, która niegdyś była domeną ludowych festynów i jarmarków. Teraz jest hegemonem. A zatem pytanie, co należy rozumieć przez współczesność i czym jest nowoczesność, jest zasadne zwłaszcza dziś. To, że coś jest współczesne, nie musi oznaczać, że jest zarazem nowoczesne. Znalazłbym niejednego piszącego obecnie kompozytora, i to wcale nie starszego pokolenia, który tworzy muzykę zachowawczą, muzykę, która nie ma tej siły nośnej powodującej, że za iks lat stanie się ona punktem odniesienia dla nowych pokoleń. A z drugiej strony, jest Beethoven, który 200 lat temu pisywał rzeczy tak niewiarygodnie nowoczesne, że nawet teraz wydają się one wymagające w odbiorze. Uważam go zresztą za kompozytora do dzisiaj najbardziej nowoczesnego.

Podsumowując – muzyka współczesna to ta, która jest tworzona dzisiaj. Ale także ta, która jest dzisiaj słuchana. Bo jeszcze kilka pokoleń wstecz muzyka uważana wówczas za dawną nie współtworzyła ówczesnej świadomości tak, jak współtworzy naszą ta obecnie uważana za dawną. Całe dziedzictwo staje nam przed oczami jako nasza współczesność także dzięki fonografii. Gnamy w przeszłość!

Muzykę współczesną uznaje się za muzykę trudną. Czy muzyka współczesna musi być trudna?

– Sztuka tworzona współcześnie zawsze była trudna. Chyba że wyłącznie żerowała na tradycji, odtwarzała ją. Chopin, który dla nas jest klasykiem stylu romantycznego, w swoich czasach był odsądzany od czci i wiary. W Paryżu pisano o nim jako o epatującym dysonansami „barbarzyńcy ze Wschodu”. Septymy i nony pojawiające się w jego „dzikich” mazurkach były dla ówczesnej publiczności czymś szokującym i nieprzyswajalnym. Gdyby Chopin pisał muzykę w stylu Bacha lub Mozarta, to i tak wolelibyśmy oryginały, a dziś mało kto pamiętałby o nim samym. Można też powiedzieć, że współczesna muzyka – czy sztuka – jest trudna, ponieważ opisuje świat współczesny, a on nigdy nie był i nie jest rajem.

Jest Pan znany jako popularyzator twórczości zmarłego w 1982 r. pianisty i kompozytora Andrzeja Czajkowskiego. Jak odkrył Pan tę zapomnianą wcześniej postać?

– O Czajkowskim jako pianiście i laureacie V Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego w roku 1955 wiedziałem już jako młody człowiek. Potem przeczytałem, że on też komponował. Przełomem była książka z listami Czajkowskiego i Anity Haliny Janowskiej „… mój diabeł stróż”.  Znalazłem w tych listach intymność i bliskość, z jakimi nie spotkałem się wcześniej choćby w zbliżonym stopniu. Było to dla mnie przeżycie tak osobiste, że przez długi czas nie umiałem się nim z nikim podzielić. Dopiero jakieś 10 lat później zacząłem szukać śladów współbohaterki tych listów. Czajkowski od dawna już wtedy nie żył. Przez przyjaciela udało mi się dotrzeć do mieszkającej w Londynie córki Anity Janowskiej. Nie zapomnę, jak byłem zaskoczony i szczęśliwy, gdy pewnego dnia Halinka (tak przez przyjaciół nazywana jest Janowska) do mnie zadzwoniła. Okazało się, że mieszka w Warszawie (i to przy ulicy Grzybowskiej!). Tak zaczęła się nasza przyjaźń.

tekst-www-2

W tym samym mniej więcej czasie przyszedł mi do głowy pomysł porozmawiania o Czajkowskim z wybitnym muzykologiem Michałem Bristigerem, którego jedną z pasji jest odkrywanie różnych białych plam w polskiej muzyce. Jego zasługą jest m.in. renesans twórczości Mieczysława Weinberga. Jakież było moje zaskoczenie, gdy w czasie naszego spotkania profesor powiedział, że chce mnie zainteresować postacią… Andrzeja Czajkowskiego!

I tak, moje poznanie Halinki zbiegło się z pierwszym wykonaniem przeze mnie i moich ówczesnych partnerów muzyki Czajkowskiego w grudniu 2003 r. Koncert odbył się w Poznaniu z inicjatywy prof. Bristigera i prawdopodobnie było to pierwsze wykonanie muzyki Czajkowskiego w Polsce.

Czy kompozycje Andrzeja Czajkowskiego były w ogóle grane za jego życia?

– Jeśli chodzi o krąg kulturowy, w którym on przebywał, czyli Wielką Brytanię, a wcześniej Francję, to owszem, ta muzyka była tam wykonywana. Choć nie była tak znana i doceniana, jak zaczyna być dzisiaj. Już wtedy brali ją na warsztat znamienici artyści, tacy jak muzycy Lindsay String Quartet czy Radu Lupu, który prawykonywał II Koncert fortepianowy Czajkowskiego.

Czajkowski koncertował po całym świecie i nie miał wiele czasu na komponowanie, choć to była jego największa miłość. Z biegiem lat mniej grał, a coraz bardziej pochłaniała go kompozycja, której poświęcał masę czasu i energii. Aby móc zlecić sporządzenie wyciągu fortepianowego swojej jedynej opery „Kupiec wenecki”, zastawił swój dom pod Oksfordem.

To, że twórczość Andrzeja Czajkowskiego nie zaistniała w Polsce za jego życia, można też tłumaczyć faktem, że „zdradził ludową ojczyznę” i w 1956 r. wyjechał na Zachód.

Jego historia przypomina nieco losy innego emigranta, Andrzeja Panufnika, również kompozytora i pianisty. Z tą różnicą, że Panufnik uciekł z Polski jako 40-letni twórca z dużym dorobkiem. Czajkowski zrobił to w podobnym czasie, ale w wieku lat 20, dopiero u progu kariery. Do tej pory zaistniał w kraju jako pianista, natomiast jako kompozytor był znany jedynie wąskiemu gronu. Potem jego twórczość nie miała szans dotrzeć do Polski.

Artur Rubinstein powiedział o Andrzeju Czajkowskim: „Jest jednym z najwybitniejszych pianistów swojej generacji, a nawet kimś więcej – to cudowny muzyk”. Zatem, powinien być pamiętany bardziej jako wirtuoz czy kompozytor?

 Bardzo trudno to ocenić. Skłaniałbym się ku wskazaniu na jego dorobek kompozytorski. Pianistą był zjawiskowym, a kompozytorem – jedynym w swoim rodzaju.

Na czym polega ta wyjątkowość?

W swojej muzyce doskonale połączył mistrzowski kunszt i najwyższej próby abstrakcję sztuki dźwięku ze skrajnie zindywidualizowaną osobowością. Osobowością, na której decydujące piętno odcisnęła hitlerowska barbaria. Tajemnicą geniuszu Czajkowskiego pozostanie zadziwiająca umiejętność zachowania klarownej i klasycyzującej formy wypowiedzi treści niemal niecenzuralnych, obłąkańczych, penetrujących najbardziej intymne, wstydliwe głębie ludzkiej duchowości. Muzyka Czajkowskiego to trauma, płacz, skowyt. To wyznanie „dziecka Josefa Mengele”, naznaczone piętnem absolutnej nieodwracalności doświadczenia Zagłady.

Kiedy wybuchła wojna miał zaledwie cztery lata.

– Tak i szalenie radowały go nocne bombardowania Warszawy, które brał za fajerwerki. Potem przyszła trauma getta. To doświadcznie zaważyło na całym jego życiu. Z getta został wyprowadzony przez babkę – w przeciwieństwie do Andrzeja miała ona mało semickie rysy. Później przechowywano go w kilkunastu miejscach po aryjskiej stronie. W jednym z mieszkań był ukrywany w szafie, z której nie miał prawa wychodzić. Jego matka zginęła w Treblince, czego długo nie mógł jej „darować”.

Wykonywanie muzyki Czajkowskiego stanowi więc zapewne wyzwanie nie tylko techniczne.

– Tak. Jest w niej coś, co określiłbym jako doświadczanie nieustannego rozjątrzenia, jako igranie z własnym bólem, jako tragigroteskę własnej niemożności. Podczas pierwszego kontaktu z jego utworami w ciągu pięciu tygodni pracy nad nimi schudłem siedem kilo! To jest muzyka, której powinno się słuchać po 22.00.

Dzisiaj utwory Andrzeja Czajkowskiego są na nowo odkrywane, także za granicą. W 2013 r. na festiwalu w Bregencji razem z orkiestrą Wiener Symphoniker pod dyrekcją Paula Daniela wykonał Pan  II Koncert fortepianowy. Odbyła się tam także prapremiera „Kupca weneckiego”, wyróżniona zresztą tytułem Opera Awards 2013. Z kolei w tym roku na warszawskim Uniwersytecie Muzycznym zorganizowano sympozjum naukowe poświęcone Czajkowskiemu. Czy wniosło ono coś nowego do wiedzy o artyście?

– Postacią Andrzeja Czajkowskiego zajmuję się od 12 lat, trudno więc, żebym został zaskoczony jakimiś nowymi faktami. Sympozjum miało jednak duży walor popularyzatorski, bo można się tam było dowiedzieć o wiele więcej, niż np. z Internetu. Udało się nam zgromadzić grono znakomitych prelegentów, wśród których byli prof. Wanda Wiłkomirska, prof. Krystyna Borucińska, prof. Jerzy Marchwiński czy Jakub Jakowicz. Dużo pięknych refleksji o Andrzeju uczestnicy sympozjum zawdzięczają Halince Janowskiej.

Po wielu latach postać Czajkowskiego wychodzi z cienia. Jego utwory coraz częściej pojawiają się na afiszach, wykonują je m.in. Urszula Kryger, Ewa Pobłocka, Agata Zubel, Krzysztof Chorzelski, Jakub Jakowicz, Jacek Kaspszyk, Adam Klocek, Karol Marianowski, Kwartet Camerata czy Meccorre String Quartet. Pomysł umieszczenia ich w programie festiwalu w Bregencji nie wziął się sam z siebie, ale był owocem tego, że jego muzyka zaistniała już w Polsce. To my zawieźliśmy Czajkowskiego do Bregencji, w czym zresztą duży udział miał Instytut Adama Mickiewicza.

W maju przypomniał Pan publiczności w Warszawie dwa dawno niewykonywane tu koncerty fortepianowe – Panufnika i Kisielewskiego. A  dalsze plany?

– W przyszłym sezonie zagram m.in. dwa razy Koncert fortepinowy Andrzeja Panufnika, wezmę również udział w koncercie kompozytorskim Jacka Grudnia. Wystąpię też jako solista i kameralista na koncercie w stołecznym Teatrze Wielkim, na dzień przed zaplanowaną tam na 24 października polską prapremierą „Kupca weneckiego”. Michał Merczyński zaproponował mi wykonanie utworów amerykańskiego kompozytora Elliotta Cartera podczas poznańskiego festiwalu „Nostalgia”, a prof. Bristiger – udział w swoim kolejnym projekcie. W 2015 r. przypada 80. rocznica urodzin Czajkowskiego i z tej okazji szykuje się sporo wydarzeń związanych z jego muzyką. Planuję także dwie tury pozaeuropejskie – w kwietniu po Australli i Nowej Zelandii, a na przełomie lat 2015 i 2016 – po krajach Dalekiego Wschodu.

Czytelników „Stolicy” (do których sam się zresztą zaliczam) może zainteresować, że nowym ciekawym miejscem na muzycznej mapie Warszawy staje się Muzeum Historii Żydów Polskich. 15 stycznia odbędzie się tam koncert z udziałem orkiestry Sinfonia Varsovia pod batutą Ewy Strusińskiej, z muzyką Romana Maciejewskiego, Witolda Lutosławskiego, Tadeusza Bairda i Pawła Szymańskiego. Solistami będą Urszula Kryger, Agata Zubel, Krzysztof Chorzelski i ja.

Wiem o Pana pasji, jaką jest dawna Warszawa. Czy te ciepłe uczucia dotyczą  również dzisiejszego miasta?

– Zostałem wychowany w kulcie starej Warszawy. Tożsamość tego miasta jest dla mnie czymś bardzo ważnym, wciąż fascynuje mnie szukanie jej śladów. Postrzegam Warszawę jako nadal boleśnie broczącą we mnie ranę. Tym bardziej cieszy mnie, gdy widzę, jak intensywnie i żywiołowo idzie ona do przodu. Z powodu barbarzyńskiej anihilacji przeszłości jest to miasto bardzo młode, ale to właśnie głównie młodzi ludzie odwołują się do tej wyresetowanej historii. To osobom urodzonym po 1980 r. marzy się odbudowanie historycznych budynków, czym nie zawracali sobie głowy ich rodzice. Co ciekawe, ta fascynacja dotyczy nie tylko Warszawy lat międzywojennych, bo obok odbudowy istniejącego przed II wojną pałacu Saskiego, postuluje się też postawienie pałacu Karasia, który został rozebrany na początku XX wieku, jeszcze w czasach zaborów. Dzięki tej młodzieńczej energii tożsamość stolicy Polski ma szanse na odrodzenie.

A czy jest Pan za tym, aby odbudować pałac Saski?

– Absolutnie tak. I motywuję to nie tylko walorami architektonicznymi tego gmachu. Warto odbudować Saski także dlatego, że odbywały się tam ważne wydarzenia, mające znaczenie dla Warszawy i całej Polski. Przed wojną pełnił on różne funkcje i myślę, że dziś, łącznie z odbudowanym pałacem Brühla, mógłby wzbogacić historyczną tkankę miasta. Chociaż gdyby złota rybka dała mi do wyboru: odbudować Saski albo zburzyć Pałac Kultury, to wybrałbym pewnie to drugie (śmiech).

Dodaj do zakładek Link.

Komentarze są wyłączone.