O Warszawie z MARKIEM NOWAKOWSKIM

Dwugłos o naszym mieście

O Warszawie z MARKIEM NOWAKOWSKIM rozmawia Stanisław Bukowski

Marek Nowakowski: Obaj jesteśmy warszawiakami. Z tym, że z dwóch stron miasta. Ty z Mokotowa, ja, nieco gorszy, z przedmieścia, z Włoch. Chodząc po Warszawie, wielokrotnie myślałem o tym, w jaki sposób chciałbym z tobą o niej porozmawiać. A chodzę po Warszawie dość dużo i Warszawa mieni mi się różnymi obrazami, tak jakbym chodził po mieście, które odkrywa inne miasto. A to inne miasto odkrywa mi jeszcze inne miasto. Nie jestem historykiem, który przypomina sobie, co czytał o konkretnych ulicach czy budynkach. Widzę Warszawę taką, jaką kiedyś znałem. Jej już nie ma. Właściwie nie ma jej trzech, a może nawet czterech wcieleń. I o to właśnie mi chodzi. Bo patrz. Ty wychodzisz od siebie z Puławskiej. I co widzisz? Nie teraz. Jaka Warszawa ci się odsłania? Z dzieciństwa, młodości…

Stanisław Bukowski: Idę Narbutta do Puławskiej. I słyszę odgłos kopyt koni dorożkarskich.

M.N.: To niebywałe. Bo ja, gdy sięgam pamięcią wstecz, też słyszę odgłos końskich kopyt. Kojarzy mi się on z ulicą Lwowską, gdzie na rogu z Koszykową był postój dorożek. Zniknął w drugiej połowie lat 50. Byłoby to zbyt symboliczne, gdybym powiedział, że po Październiku, ale mniej więcej w tym czasie. Drugi znany mi postój znajdował się na Brzeskiej róg Ząbkowskiej. Stało tam zwykle pięć, sześć dorożek. To piękny odgłos ten stuk kopyt. Szczególnie wieczorem, jak padał deszcz i stuk zmieniał się w kląskanie. W stuk, który miał w sobie coś miękkiego. Zwłaszcza że było wówczas dużo bruku. Targowa, Kawęczyńska… Myślę, że tak samo było na Mokotowie.

St.B.: Oczywiście, na Narbutta i Puławskiej nie położono przecież jeszcze asfaltu.

M.N.: To była nieco ekskluzywna dzielnica. Ulica Narbutta pozostała w kształcie przedwojennym. Domy, nie całkiem zniszczone, stanowiły przykład nowoczesnego budownictwa końca lat 30. Piękne, szerokie okna weneckie, zdobione fasady.

St.B.: A później, gdy dorożki zaczęły zastępować nieliczne z początku samochody, słychać było odgłos kopyt koni ciągnących duże wozy, platformy.

M.N.: Mamy więc wspólne wspomnienia – dźwiękowe. Do tych platform, ciągniętych przez duże konie, perszerony albo konie belgijskie, były podwieszone beczki z piwem. Beczki drewniane, ciemne, brązowe, teraz zastąpione przez jasne beczki metalowe. Niektóre z nich miały napisy „Haberbusch i Schiele”. A czy pamiętasz na Mokotowie małe prywatne sklepiki? Było ich dużo, nawet do lat 80. Na Grochowie przetrwał jeden z napisem „sklep chrześcijański”. Oczywiście wiązało się to z przedwojenną konkurencją w handlu żydowskim i nieżydowskim. Ale nie będziemy tu mówili o tym problemie. Odkrywamy bowiem kolejne obrazy Warszawy, kolejne warstwy w naszych wspomnieniach o mieście, czyli to, co nazywamy palimpsestem. Nasze wspomnienia, które niczym pierwotny rękopis na pergaminie zeskrobano i zapisano na nowo. Dzięki odpowiedniej technice można odczytać jednak usunięty tekst. Tak było między innymi z „Republiką” Cycerona, którą starto i zapisano w tym miejscu komentarze św. Augustyna czy kogoś podobnego. Tak my odkrywamy we współczesnej Warszawie odgłosy końskich kopyt, których już nigdzie tu nie słychać.

St.B.: Ale gdy mówimy o konnych platformach, to trzeba wspomnieć o jeszcze powszechniejszym ich zastosowaniu. A mianowicie o platformach z węglem i oszukujących na wadze, pijanych i przeklinających wozakach. W Warszawie  w każdym mieszkaniu były wówczas piece albo przynajmniej metalowe „kozy” opalane węglem.

M.N.: Jak do nas podjeżdżała platforma z przydziałowym węglem, to ojciec stawał przy wadze, bo strasznie oszukiwali podczas ważenia. Często jednak pośród węglarzy zdarzali się jego byli uczniowie i wówczas znacznie mniej oszukiwali. Usypywali górę węgla pod piwnicznym okienkiem i odjeżdżali. Trzeba było wrzucić łopatami węgiel do piwnicy, a później nosić codziennie w wiadrach na górę, do mieszkania. Konne wozy z węglem były po wojnie szalenie ważne, bo mrozy w zimie bywały siarczyste, a nie mieliśmy przecież centralnego ogrzewania. A czy kiedy szedłeś pryncypalną ulicą swojej dzielnicy, czyli Puławską, widziałeś zburzone domy?

St.B.: To była ulica stosunkowo mało zniszczona, choć fragmenty sąsiednich ulic, jak chociażby Sandomierska, zostały mi w pamięci jako góry i pagórki gruzów. Zimą zjeżdżało się z nich na sankach, na tornistrze albo bezpośrednio na pupie. Na tyłach pobliskiej kaplicy, czyli na Łomnickiej, a obecnie Św. Szczepana, miałem szkolnego kolegę, który mieszkał w ziemiance. A były to lata 50.! Dom, w którym się urodziłem i do dzisiaj mieszkam, został zbudowany pod koniec lat 30. W sąsiednim budynku w roku 1925 nadano pierwszą w Polsce godzinną audycję radiową. Dopiero rok później stację dużo większej mocy zbudowano w pobliskim Forcie Mokotowskim przy Racławickiej, a studio przeniesiono na Kredytową. Po wojnie były tam koszary KBW, później WOP, a teraz jest Ośrodek „Karta”. Dalej stoi wspomniana kaplica św. Szczepana. Kiedyś była tam willa Lubomirskich, przekazana po wojnie jezuitom. Mieszkał w niej tuż przed śmiercią kardynał Hlond i pamiętam jak przez mgłę, że jako dwulatek widziałem tam spacerujące po ogrodzie pawie. Po drugiej stronie rozpalał wyobraźnię zapuszczony, tajemniczy ogród, a w głębi piękna willa, własność rodziny słynnych szewców Hiszpańskich. Dalej była moja szkoła podstawowa im. Benita Juáreza, z drewnianymi, wyślizganymi schodami i wielkim globusem pod gabinetem kierowniczki. Tuż przed Puławską, w miejscu gdzie teraz jest sklep z karmą dla zwierząt, znajdowała się restauracja Sikorskich, której klientami byli przede wszystkim aktorzy i pracownicy techniczni pobliskiej Operetki Warszawskiej, a następnie Teatru Nowego. Później mieściła się tam przez pewien czas cukiernia Gajewskiego. Po przeciwnej stronie był stary dom i fryzjer, gdzie strzyżono mnie, sadzając na desce umieszczonej na poręczach fotela. Na podwórzu znajdowała się wytwórnia opłatków do proszków od bólu głowy – prawdziwy raj dla dzieciaków. Po szkole chodziliśmy tam i dopraszaliśmy się resztek opłatków. Smakowały bosko. Wreszcie Puławska i dwa miejsca, które mogły zainteresować chłopca. Sklep z zabawkami na rogu i pierwsza Zielona Budka z lodami przy kamienicy Wedla na rogu Madalińskiego. Później została przeniesiona na drugą stronę Puławskiej, gdzie był bazarek.

Już w latach młodzieńczych, kiedy to zmieniają się zainteresowania, Puławska jawiła mi się jako zagłębie restauracyjno-barowe. W miejscu, gdzie teraz jest „Dziki ryż”, działał bar „Morskie Oko” z najprawdziwszym szynkwasem i jedzeniem przywożonym w termosach z pobliskiej „Puławianki”. Bywali tam dziennikarze, miejscowa żulia i… politycy. Później bar był wielokrotnie przebudowywany. Na rogu Narbutta i Puławskiej znajdowała się „Pszczółka”, połączenie sklepu z miodem i baru z miodami pitnymi. W czasach, gdy alkohol sprzedawano od 13.00, stali klienci dostawali półtoraka w filiżankach od kawy. Dalej był koktajlbar i wspomniana „Puławianka” z salą, gdzie przy barze można było na stojąco wypić setkę wódki, i salą ze stolikami. Sąsiadował z nimi bar mleczny „Tramwajowy”. Jego nazwa wzięła się stąd, że sala była wąska z pojedynczymi stolikami po obu stronach, niczym siedzeniami w tramwaju. Na rogu Puławskiej i Olszewskiej mieściła się znana ci knajpa rybna „Wzorcowa” z wielkim akwarium.

M.N.: Pracowali tam przedwojenni kelnerzy, których spotykałem wcześniej w „Kameralnej”, a później między innymi w „Messie” na placu Zbawiciela. Na Twojej Puławskiej, Stasiu, pamiętam mały bar kawowy „Brasil”.

St.B.: Wreszcie „Moskwa”, jedno z dwóch pierwszych kin zbudowanych na Mokotowie. Drugim była „Stolica”. „Moskwa” powstała tam, gdzie kiedyś znajdował się dworek Jana Potockiego, autora „Pamiętnika znalezionego w Saragossie”. Obok, na Goworka, była zajezdnia tramwajowa. Cokolwiek byśmy powiedzieli o wątpliwej urodzie kina, to teraz znajduje się w tym miejscu koszmarny Europlex i Centrum Finansowe „Puławska” z rzeźbami Abakanowicz i kręcącymi się w kółko talarami z soli autorstwa Bałki. Oto przykład kolejnych warstw palimpsestu. Mokotów kończy się na placu Unii Lubelskiej. Stoją tam dwie zabytkowe rogatki. Tu, gdzie jest winiarnia, była toaleta publiczna, a w drugiej znajdowały się kasy MPK. Na środku placu stał po wojnie postument, pozostałość po pomniku Lotnika, odtworzonym później na Żwirki i Wigury. Tramwaje okrążały plac i skręcały w Marszałkowską obok baru „Dwójka”, miejsca odpoczynku i pracy twórczej dziennikarzy „Życia Warszawy”. Tam, gdzie od 1962 r. stał Supersam, był pusty plac, na którym w sezonie rozbijano namioty cyrkowe. Przed wojną rozpoczęto tam budowę nowej siedziby Polskiego Radia.

M.N.: A kogo spotykałeś przez te lata na Mokotowie?

St.B.: Dawno temu złej sławy pułkownika UB Różańskiego, generała Berlinga, Władysława Broniewskiego, Melchiora Wańkowicza, Marię Dąbrowską, później towarzysza Grudnia, a teraz Janusza Onyszkiewicza czy – w ostatnim czasie – Michała Boniego i Renatę Dancewicz.

M.N.: To ja ci powiem, że znacznie wcześniej, bo w latach 1952, 1953, łaziłem po Marszałkowskiej, która wówczas była parterowa, ale i pełna życia. Od obecnych Domów Centrum do placu Zbawiciela stały niektóre oficynki, a kamienice leżały w gruzach bądź pozostały po nich fragmenty, w których otwierano sklepiki, cukiernie, kawiarnie. W tych parterach najdłużej przetrwała knajpka „Pod setką” między Widok a Chmielną. Pierwsze piętro występowało rzadko, choć pamiętam na rogu Jerozolimskich i Marszałkowskiej duże, dobrze zachowane kamienice wielooficynowe, z dwoma podwórzami. Tu, gdzie jest przeszklony pawilon i placyk przy hotelu Marriott, też była ogromna kamienica. Zlikwidowano ją, odbudowując Marszałkowską według nowych, socjalistycznych wzorców – wszystkie domy, które przeszkadzały w poszerzaniu pryncypalnej ulicy śródmiejskiej, wyburzano.

Tak jak dla ciebie najważniejszą ulicą była Puławska, tak dla mnie były to Aleje Jerozolimskie i Marszałkowska. Ale nie całe, tylko ten zachowany ciąg kamienic. I to jest obraz mojego miasta późnych lat 40. i wczesnych 50. Varsavianiści mówią o okazałym dworcu Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej na rogu Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Ja pamiętam w tym miejscu powojenny, drewniany dworzec z wielkim zegarem vis-à-vis „Polonii”. Jeździłem wówczas z Włoch kolejką EKD i ostatni przystanek był przy samej Marszałkowskiej na Nowogrodzkiej. W jednym z parterowych budynków znajdowała się kasa, w drugim bar o nazwie – nomen omen – „Przystanek”. Do tej pory stoi tam stary dom, wszystko w obrębie stacji EKD, gdzie po schodkach schodziło się do cukierni. Później przystanek przeniesiono naprzeciwko poczty na Nowogrodzkiej. Był tam cały ciąg ocalonych kamienic. Na rogu Poznańskiej znajdowała się przedwojenna restauracja myśliwska Dzik z łbem dzika zawieszonym przy wejściu. Była to dobra knajpa o przedwojennym charakterze, z przedwojennymi kelnerami. Stare, niezniszczone wnętrze z dwoma salami.

W latach 60. Marszałkowską zabudowano blokami. Po jej prawej stronie została między nowymi domami jedna oficyna domu wyburzonego podczas poszerzania ulicy. I z tym wiążą się moje wspomnienia. Podwórze, figurka Matki Boskiej. Inny świat. Tu gwar Warszawy Anno Domini 2012, a tu wspomnienia związane z kolegą mieszkającym w tym miejscu przez wiele lat po wojnie. Handlował warzywami. Były wózki dwukołowe, które ustawiano w różnych miejscach miasta i sprzedawano warzywa i owoce. Część z nich była legalna, a część nielegalna. To była prawdziwa piesza kawaleria. Po przeciwnej stronie Marszałkowskiej, w kamienicy na rogu Wilczej, działała restauracja „Dziedzilla”. Później otoczyły ją bloki, a w jednym z nich „Parana”. I związane z nią wspomnienia o pewnym stałym kliencie. Starszy pan w pelisie, z bobrowym kołnierzem i dużym sygnetem, o lasce. Wszyscy go tam szanowali. Mówiono, że był właścicielem kamienicy, która niegdyś stała w tym miejscu. W „Paranie” zbierało się towarzystwo wyścigowe. Starzy, przedwojenni gracze z programami wyścigów konnych. Tak jak na Mokotowie we „Wzorcowej”, gdzie teraz jest Pizza Hut. Przychodzili tam ci, którzy wygrali na wyścigach. To było swoiste zwieńczenie dnia na torze. Nie byłem hazardzistą, ale lubiłem atmosferę wyścigów. Te słoneczne dni, podczas których na Służewcu można było spotkać kilka pokoleń warszawiaków. Także tych, którzy grali jeszcze na Polu Mokotowskim, zanim zbudowano tory służewieckie. Poznałem jeszcze starych dżokejów i trenerów, m.in. Chatizowa, Osetyńca, który uciekł do Warszawy przed rewolucją. Mówiono o nim, że wygrał Wielką Pardubicką. Teraz wyścigi podupadły, ale w czasach PRL-u kwitły, stanowiły swoistą enklawę wolności, której symbolem były pędzące konie. Nikt nie pamięta Szczyglej, a to była ulica na tyłach Kopernika, tam gdzie jest wąwóz dochodzący do murów klasztoru. Rozmawiałem kiedyś ze Zdzisławem Umińskim, pisarzem i dziennikarzem „Kierunków”. Po wojnie pracował on jako dżokej na Zachodzie. Wrócił do Polski z Francji, gdzie trafił po perypetiach powstańczych i niemieckim obozie. Opowiadał mi, że w czasie okupacji na Szczyglej była kasa, gdzie obstawiano wyścigi konne w… Lublinie. Starał mi się pokazać, w którym miejscu był ten dom, ale nawet on tego nie pamiętał. Wszystko się zmienia, wyciera, gubią się ulice. W Śródmieściu Koszykowa pojawia się i znika. Po jednej stronie Piękna jest schowana, a po drugiej pojawia się i dochodzi do parku Ujazdowskiego. Wybrałem ten rodzaj wędrówki, by pokazać różnorodność miasta, jego wielość.

Odskrobuję obrazy. Mieszkałem w Warszawie, która z latami zmieniała się w zupełnie inne miasto. Hoża i parter po kamienicy, na rogu – w niewielkim pomieszczeniu – słynne flaki po warszawsku. Flis. Później knajpa przeniosła się na Marszałkowską. Ale wtedy flaki już tak nie smakowały. Bo odchodzili przedwojenni fachowcy. Ci nowi je paprali, nie mieli pewnie starych receptur, nie mieli do tego dobrej ręki. A te flaki w małym lokaliku były świetne. Podawano je w glinianych miseczkach, obok stały miseczki z papryką, zwaną potocznie cegłą. Przychodzili węglarze, urzędnicy, artyści. Wszyscy na flaki. A później degradacja. Już nie prywatne, ale państwowe. Prywatna przedsiębiorczość umierała. Znikało prywatne rzemiosło, handel. Maleńkie sklepy typu „mydło i powidło” zachowały się jeszcze w starych domach. W blokach ich już nie było. Skończmy zatem naszą peregrynację po mieście teraźniejszym i takim, jakie przechowujemy w pamięci. Nie jesteśmy znikąd. I trzymajmy się tego jak ostatniej deski ratunku. Odnawiajmy w sobie obraz miasta w odsłonach upływającego czasu.

Kończmy i chodźmy do McDonalda. Albo pospacerujmy po piętrach Galerii Mokotów. Oczywiście tego nie zrobimy…

 

Dodaj do zakładek Link.

Komentarze są wyłączone.