Marek Nowakowski – Echo

nowakowski_2196 copy

Echo

Marek Nowakowski

Włochy to całe dzieciństwo, młodość. Wtedy podwarszawskie, połączone ze stolicą Elektryczną Kolejką Dojazdową. We Włochach zaczęło się moje pisanie. Pierwsze opowiadania drukowane w czasopismach. Te czasopisma kupowałem w kiosku z gazetami przy przejeździe kolejowym. Pierwsze honoraria przynosił listonosz z miejscowej poczty przy ulicy Kościuszki.

–       Przekazik, panie Mareczku! – powiadał konfidencjonalnie.

Pierwsze  lekcje historii odbierałem we Włochach. Studium życia w latach okupacji niemieckiej. Budynek szkoły miejscem postoju zmieniających się formacji wojskowych. Kolory mundurów od ciemnozielonego po czarny. Bodaj i sojusznicy, Węgrzy, Włosi. Płonąca Warszawa widziana ze strychu. Zapach dymu, wiatr przywiewał strzępy nadpalonych papierów, książek. Pierwsze dni po ucieczce Niemców. Sowieccy żołnierzy na czołgach, kosmatych konikach. Zima, są w papachach z czerwonymi gwiazdami. Zmieniająca się rzeczywistość. Kamienica na Cienistej zajęta przez NKWD. Bezpieka zajmuje dom na Piłsudskiego. Pojawiają się polscy żołnierze, ale rogatywki z orłami bez korony. Upadek dawnego świata.

To był mikrokosmos, który decydował o wyborze drogi życia, poglądach, marzeniach. Później pępowina została odcięta. Włochy oddalały się coraz bardziej. Świat olbrzymiał. Szlaki wydłużyły się i prowadziły w różne strony. Włochy zacierały się w pamięci. Zamglone, odrealnione. Tamte dawne stawały się archeologią.

Ale echo Włoch odzywa się czasem. Raz słabiej. Raz silniej.

Telefon od Sewka. Co kilka miesięcy mniej więcej. To rówieśnik, kolega z lat dziecinnych i młodzieńczych.

–       Marek, no jak? Palisz, pijesz? Zdrowy jesteś?

Zapytuję go o to samo. Opowiada o wizytach u lekarzy, staraniach o rentę inwalidzką. Telefon od niego odmierza czas. Klepsydra przesypuje piasek.

Aż kiedyś telefon od Sewka naglący, natarczywy.

– Przyjedź! – powiedział – Koniecznie!

Pojechałem do niego. Mieszkał w parterowym murowańcu na skraju Włoch. Całe życie w tym domu. Tak samo jak jego matka i ojciec, który był majstrem studniarskim i słynął z siły. Cementowy krąg sam wstawiał w otwór studni. Domek był ruderą, tynk odpadał i odkrywał poczerniałą cegłę, dach łatany papą. Podwórze z rzędem komórek na opał. W rogu gołębnik, gdzie Sewek od kilkudziesięciu lat trzymał swoje winerki, pawiki i inne. Niegdyś wokół rozciągały się pola kapusty, pomidorów, ogórków, cebuli. Domena podwarszawskich badylarzy. Teraz wyrosły nowe domy. Duże, małe. Całe osiedla. Domek Sewka jak wysepka otoczona przez kamienny pejzaż.

–       Chałupa idzie do rozbiórki – powiedział Sewek. – Przenoszą nas do bloków.

Był zgaszony, smętny. Gołębie już sprzedał. Znajomy kierowca ciężarówki zawiezie graty do nowego mieszkania. Posiedzieliśmy na podwórzu. Patrzyliśmy na pusty gołębnik. Zewsząd napierały wysokie domy. Sewek żegnał się ze swoim siedliskiem.

Niedaleko stąd jest szkoła nad glinianką. Zbudował ją przed wojną mój ojciec. Był pierwszym kierownikiem szkoły na Starych Włochach. Przeszłość odezwała się falą wspomnień. Poszedłem tam.

Pewnego dnia zatrzymał mnie na ulicy otyły, baryłkowaty mężczyzna. Poruszał się z trudem. Objął serdecznie. Był z Włoch. Przypominał dawne spotkania. Na targu koło kina Olsztyn. W kolejce. Przed knajpą u Dziadka. Nie poznałem go wcale. Młodszy o dziesięć lat. W tamtych latach młodszych lekceważyliśmy. Zapatrzeni w starszych. Uczył się w szkole ojca. Widywał mnie nad glinianką. Błagalnie prosił o następne spotkanie.

– Nie mam się do kogo odezwać – patrzył jak zbity pies.

Co kilka dni spotykaliśmy się w kawiarniach. Stałem się jego spowiednikiem, ostatnią nadzieją. Przynosił teczki papierów, zaświadczeń, opinii, wyroków sądowych, odwołań, orzeczeń, badań lekarskich. Był żydowskim dzieckiem z warszawskiego getta. Ukrywał się z matką na Okęciu i we Włochach. Przeżyli okupację. Matka nigdy nie mówiła o tych czasach. Miał ledwie dwa lata, jak udało się im wydostać zza muru. Nic nie pamiętał. Zamieszkali we Włochach i był jednym z tutejszych chłopaków. Taki sam. Nie odstawał. Został kelnerem. Pracował w renomowanych restauracjach. Europejski, hotel MDM, Adria. Oblatany, bystry. Awansował na kierownika sali. Dobrze mu się wiodło. Założył rodzinę, żona, dwoje dzieci. Szczęśliwa passa trwała do pierwszej choroby. Długi pobyt w szpitalu, sanatoryjna rehabilitacja. Przeszedł na rentę. Zaczęły się konflikty z żoną, pogłębiająca się wrogość, obcość. Doszło do rozwodu. Długotrwała walka o podział mieszkania. Syn opowiedział się za matką. Szykany, awantury.

– Chcą mnie wygryźć, Mareczku! – mówił bełkotliwym głosem. – Biją!

Zaszkliły mu się oczy. Poważnie chory. Pokazuje orzeczenia lekarskie, wypisy ze szpitali. Nerki, serce, astma. Jeszcze obdukcje z rodzinnych awantur. Ostatecznie udręczony, zaszczuty nieszczęśnik. Kto tu winien? Żona, on? Oboje? Obsesyjnie wraca do początku swojej epopei. Matka wynosi go z getta. Kryjówki u dobrych ludzi. Źli ludzie czyhają zewsząd, węszą, polują. Ucieczki. Życie wisiało na włosku. Matka na starość ciągle do tego wracała. Zaraz po wojnie nosiła się z zamiarem wyjazdu z Polski. Jednak została. Umarła w spokoju. Jego zaś dopadł przeklęty los. Osaczyli go ostatecznie. Żona, dzieci. Wrogowie. Chcą go wykończyć. Przejąć mieszkanie, zabrać oszczędności, które zgromadził na czarną godzinę. Nie wiem, czy to prawda. Może pomieszało mu się w głowie, oszalał. Holok nazwałem go sobie od Holocaustu. To było w nim uśpione przez tyle lat i wybuchło. Wydzwania co tydzień i spotykam się z nim powodowany włochowską solidarnością. Chwilami rozrzewnia się, wspominając młodość, dziewczyny, majowe nabożeństwa, zabawy na dechach w parku. Nagle przestał się odzywać. Nie wiem, co się z nim stało. Nigdy nie dał mi swojego telefonu.

Spotkałem na poczcie małego, siwego człowieczka. Patrzył i patrzył. Podszedł.

– Od razu ciebie poznałem – powiedział.

Kazik Groman. Razem chodziliśmy do szkoły powszechnej. Poprosił o adres i przysłał starą fotografię. Okupacja. Uczyliśmy się w prywatnych mieszkaniach na tzw. kompletach. Stoimy całą klasą przed drewnianym domkiem z werandą obrośniętą winoroślą.

– Druga a – napisał na odwrocie Kazik. – Rok 1943.

Chłopcy boso, włosy przycięte w grzywkę na czole, dziewczynki z mysimi warkoczykami, pośrodku siedzi wychowawczyni klasy. To moja matka.

A ostatnie echo to był pogrzeb. Umarł Leszek Płażewski. Przyjaźniliśmy się przez wiele lat. Mieszkał po drugiej stronie torów. Nowe Włochy. Odwiedzałem go często. Kolejarski domek. Babcia, dziadek emerytowany maszynista. W dzieciństwie Leszek ciągnął dziadka za obwisłe, siwe wąsy.

–       Umykaj! – powtarzał dziadek bez złości.

Zbliżyło nas pisanie. Debiutem Leszka był tom opowiadań pt. „Ktoś za drzwiami”. Był to rok 1964. Chciał sprawdzić, czy książka dotarła już do Włoch. Zaszedł do małej, jedynej u nas księgarni. Było pusto. Za ladą młoda ekspedientka.

Zduszonym z emocji głosem zapytał: – Czy jest „Ktoś za drzwiami”?

Dziewczyna obejrzała się w stronę zaplecza i odpowiedziała machinalnie: – Nie ma nikogo. Zaraz się wystraszyła. Zapewne pomyślała, że ten dziwny, wysoki osobnik przyszedł w złych zamiarach. Leszek Płażewski opublikował szereg książek. Tworzywem wielu opowiadań był mały wielki świat Włoch. Jeżeli ludzie nadal będą czytać książki, to jego opowiadania pozostaną na zawsze, choćby ze względu na utrwalone wnikliwie nasze życie od lat 50. do upadku PRL. Został pochowany na włochowskim cmentarzu w pobliżu resztek carskich fortów, które dla kilku pokoleń chłopaków stąd były matecznikiem pełnym przygód. Zebraliśmy się szczupłą gromadką. Rozpoznawałem niektórych. Piotr, syn Leszka, przyleciał z Ameryki. Miał zmartwiałą twarz. Żegnał się po raz ostatni z ojcem i zapewne z Włochami. Przeszedłem między pobliskimi mogiłami. Tu leży Józef Matuszewski, zwany Kogutem. Tam Longin Sypuła, popularny napastnik drużyny futbolowej „Przyszłość”. Obok zaś symboliczny grobowiec starszego brata mojego kolegi Tadka, który zginął w powstaniu. Cmentarne echo zawracało czas. Chyba nigdy odzywać się nie przestanie.

Dodaj do zakładek Link.

Komentarze są wyłączone.