Marek Nowakowski w Czasie Wielkich Zmian

moja-warszawa1

Marek Nowakowski w Czasie Wielkich Zmian

Jan Tomkowski

Ktoś powiedział mi, że Marek Nowakowski to pisarz dziś niemodny. Takie wrażenie mógł  odnieść zresztą każdy, kto czytał recenzje z ostatnich książek autora „Powidoków”. Młodzi krytycy, którzy wiedzę o literaturze i inspiracje ideologiczne czerpią głównie z gazet codziennych, dobrze wiedzą, kogo warto dziś chwalić, by samemu zasłużyć na pochwałę!
Dla mnie Nowakowski pozostaje jednym z najbardziej niedocenionych polskich pisarzy – jak Leopold Buczkowski, Piotr Wojciechowski i wielu innych. Nie ulega nowym modom intelektualnym, artystycznym i politycznym. A to często oznacza, że idzie pod prąd. Kiedy czytałem jego niedawno wydaną powieść „Psie Głowy”, Nowym Światem przeciągał akurat pochód rozentuzjazmowanej młodzieży, czyli tak zwana parada Schumana. Pod żółto-niebieskimi sztandarami świętowano kolejną rocznicę przyłączenia Polski do Europy. Autor książki pokazywał tymczasem, jak głęboko tkwi w nas ciągle PRL, choć oczywiście manifestujący euroradość o tym wcale nie wiedzieli i wiedzieć nie chcieli.
Na naszych oczach zamieniono przecież PRL-owską rzeczywistość w kabaret „rodem z Barei”. Telewizyjny show przekonuje nas, że przez te czterdzieści kilka lat śmialiśmy się od rana do wieczora, że była to najweselsza epoka w dziejach Polski – no, może wyłączając czasy saskie, których jednak nikt już nie pamięta.

Kronikarz PRL-u
Było szaro, a teraz jest kolorowo, no więc czym się właściwie martwić? Nie było w sklepach pralek, telewizorów i lodówek, a teraz są – chyba nawet w pewnym nadmiarze. Proszę, jak szybko dokonaliśmy zmian na lepsze! Mówmy o absurdach, dowcipach, paradoksach, zapomnijmy o donosach, wyrokach śmierci, skrytobójczych mordach. Przecież nie pokazują ich wesołe PRL-owskie komedie. Naprawdę, osławiona „siermiężność” to w oczach niedokształconych recenzentów największy, a może i jedyny grzech Polski zwanej Ludową.
Tymczasem Marek Nowakowski – na pewno nie gorszy, ale znacznie bardziej przenikliwy od Barei kronikarz PRL-u – mówi do dziś o straconych latach i zmarnowanych ludziach. Konsekwentnie pokazywał zawsze w swoich opowiadaniach świat koszmaru. Zamknięci w blokowiskach mieszkańcy miast nie zawsze żartowali z biurokratycznych absurdów, czasem popadali nawet w obłęd. Za sprawą brutalnej biurokracji fatalnie zarządzana wieś po prostu dogorywała. Prowincja zamknęła się w poczuciu beznadziejności, marazmu, koteryjnych układów toczących niby rak lokalną społeczność. „Tu nad Wisłą nie ma żadnych lotów” – przekonywał w 1974 r. w epoce Gierkowskiego „cudu” bohater świetnego opowiadania „Wesele raz jeszcze!”.

 

Samotny moralista
Opowieści Nowakowskiego nie wydawały się ani śmieszne, ani radosne. Pisarz przypominał uparcie, że PRL to nie „kabaret”, ale „zgnilizna”. Miał swoje porachunki z władzą w każdej dekadzie – stalinowskiej, gomułkowskiej, gierkowskiej. Łza nie kręciła mu się w oku, gdy wspominał pierwszomajowe pochody, stare programy telewizyjne, żołnierskie piosenki i propagandowe seriale. Relikty przeszłości oceniał surowiej od większości lepiej przystosowanych kolegów po piórze. W rzeczywistości bowiem autor „Benka Kwiaciarza” zawsze pozostawał w swoim pisaniu samotnym moralistą. Wierzył w kodeks etyczny, nawet jeśli jego przejawów musiał poszukiwać w środowisku społecznego marginesu. Mówił o moralności przestępców właśnie wtedy, gdy wśród intelektualistów rozpoczynała się moda na etyczny relatywizm.
Dlatego pisarz nie znalazł się w grupie, która domagała się zatarcia w indywidualnej i zbiorowej pamięci najbardziej kompromitujących dokumentów. Gdy inni opowiadali się za przebaczeniem i zapomnieniem albo manifestowali całkowitą obojętność, Marek Nowakowski w książce zatytułowanej „Kryptonim >Nowy Może dzięki tej publikacji stracił kilku przyjaciół, a parę osób przestało mu się kłaniać? Rozległy się w każdym razie głosy nieprzychylne. No i bardzo dobrze. Jak mówi w podobnej sytuacji Pan Cogito Herberta: „zrobiło się pustawo, ale trochę jaśniej”.

Erudyta
Na brak towarzystwa autor „Mizerykordii” nie może zresztą narzekać. Marek Nowakowski zna w Warszawie wszystkich i choć nie wszyscy go jednakowo lubią, to wszyscy go też znają. Ale nie wszyscy znają wystarczająco dobrze. Piszący o jego twórczości padają często ofiarą pewnej mistyfikacji, jak przypuszczam sprowokowanej przez samego pisarza. Są święcie przekonani, że stroni on od biurka i biblioteki, a całe życie spędza pośród swoich bohaterów – na warszawskich ulicach, w knajpach, a nieraz i melinach. Zapisuje po prostu życie na gorąco, nie dbając o literackie konwencje. Jakże mylna to opinia!
W gruncie rzeczy bowiem Marek Nowakowski należy do erudytów wśród współczesnych polskich pisarzy. Porusza się z całkowitą swobodą w dziedzinach, o których nigdy chyba nie pisał. To najszlachetniejszy zapewne przejaw erudycji – czytanie bezinteresowne, dla własnej przyjemności i satysfakcji. Bo oddawać się lekturom niezbędnym podczas pisania potrafi każdy.
Może dlatego ze zdziwieniem, a niekiedy irytacją pisarz odbiera młodą prozę – pozbawioną warsztatu, językowo niechlujną, za to starannie promowaną według zasad marketingu. Słusznie podejrzewa, że medialnie wszechobecni łowcy literackich nagród czytają i wiedzą bardzo niewiele. Erudycja zmienia nas, nawet jeśli nie korzystamy z niej w pisaniu. Bowiem po przeczytaniu Céline’a, Dostojewskiego, Prousta, pamiętników galicyjskich i tysięcy innych książek nie umiemy już pisać byle jak.
Zdaje mi się, że Nowakowski nie należy do autorów, którzy przechadzają się Krakowskim Przedmieściem z książką w dłoni. Może nawet lubi sprawiać wrażenie, że na czytanie nie ma czasu. Podejrzewam, że czyta przez cały dzień, a dopiero wieczorem wyrusza w poszukiwaniu ludzi i tematów. Chyba zdziwiłby się ogromnie, dowiadując się, że można poznawać rzeczywistość inaczej – głównie za pośrednictwem Internetu.

Indywidualista
Nowakowski jest tradycjonalistą – w jak najlepszym zresztą znaczeniu. Potrzebuje widoku ludzkich twarzy, musi usłyszeć głos swego bohatera, poznać jego biografię. Najchętniej rozmawiałby z każdym, bo przecież nawet najbardziej odrażające indywiduum może mieć swoją niepowtarzalną tajemnicę. To też czasem trudno zrozumieć recenzentom, przyzwyczajonym do lektury pięciominutowych bestsellerów.
Nie goniąc za nowością, autoreklamą ani rynkowym powodzeniem, z upływem lat pisarz mimo wszystko przeobraża się, poszerza i wzbogaca nieustannie swoje dzieło. Kiedyś był postrzegany głównie jako mistrz „małego realizmu”, penetrujący wstydliwe zakamarki PRL-owskiej codzienności. Włożył wiele wysiłku, by pozbyć się tej niewygodnej etykietki. Ostatecznym przełamaniem krytycznoliterackiego stereotypu stały się opowiadania z tomów „Układ zamknięty”, „Gdzie jest droga na Walne?” i wspomniane już „Wesele raz jeszcze!”. Dalej już pójść się nie dało. „Raportu o stanie wojennym” cenzura nigdy nie dopuściłaby do druku. Nowakowski nie miał wyjścia: musiał zacząć publikować w Paryżu i wydawnictwach podziemnych albo złamać pióro.
A więc w podziemiu, w 1987 r., ukazał się „Portret artysty z czasów dojrzałości”, a w następnym roku w Paryżu „Karnawał i post”. Oba tomy stanowią może najważniejszą wypowiedź autora na temat sztuki pisarskiej, jej charakteru i uwarunkowań, odpowiedzialności twórcy. A potem były „Powidoki”, obrachunek z wydarzeniami marca 1968 r., próby ogarnięcia rzeczywistości w Czasie Wielkich Przemian, gdy wszyscy powinni być pełni optymizmu i wiary, przekonani o słuszności obranego kierunku, maszerujący raźnym krokiem ku utopii zjednoczonej Europy.
Marek Nowakowski nie szedł w tym pochodzie, bo zawsze podąża własnymi ścieżkami: krętymi, zawiłymi, mrocznymi. Daleki od euforii, snuje swoje gorzkie opowieści. Zna polską codzienność lepiej od większości swoich czytelników i recenzentów. W dodatku nigdy nie brakuje mu tematów ani trudnych do odparcia argumentów.
Czy można kogoś takiego lubić?

W marcu tego roku nakładem wydawnictwa Iskry ukazała się książka Marka Nowakowskiego „Moja Warszawa. Powidoki”. Na niniejszy tom składa się wybór tekstów opublikowanych w trzech tomach „Powidoków” („Chłopcy z tamtych lat”, „Wspomnij ten domek na Gęsiówce”, „Warszawiak pilnie poszukiwany”) w latach 1995-1998.
Te skromnie zakrojone obrazki, czytane jako całość, ujawniają konsekwentną filozofię pisarską Nowakowskiego. Przed laty oskarżano pisarza o ucieczkę od spraw najważniejszych na egzotyczne peryferie. Tymczasem teksty zamieszczone w tej książce ujawniają coś dokładnie odwrotnego. Autor jest, od czasu swego debiutu, przekonany, że za fasadą pseudorzeczywistości, kreowanej niegdyś przez komunistyczną urzędowość, później – przez krzyczące nagłówki mediów, ukryte jest prawdziwe życie. Tylko ono warte jest pisarskiego pióra, tyle że aby je dostrzec, trzeba konsekwentnie za tę fasadę zaglądać.

Marek Nowakowski, „Moja Warszawa. Powidoki”, wydawnictwo Iskry, Warszawa 2010

Jan Tomkowski, historyk literatury, prozaik, eseista, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk

Dodaj do zakładek Link.

Komentarze są wyłączone.